Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 21 .    

   Głazy i kamienie zaścielały grubą warstwą grunt pod nogami szczudłaka. Wszystko to naniosła prastara rzeka, już nie istniejąca, jej dawne koryto znaczyło dno kotliny. Przekroczywszy je, rozpoczęli wspinaczkę na pozbawioną jakiejkolwiek roślinności pochyłość.

    - Umrzyjmy! - zajęczał któryś z brzunio - brzuchów. - To zbyt okropne żyć w krainie śmierci. Zrób wszystkie rzeczy takimi samymi, wielki Pasterzu, pozwól nam skorzystać z zarżnięcia swym przytulnym i okrutnym rżnącym mieczem. Daj brzunio - brzucho - ludziom szybkie i krótkie zarżnięcie, by opuścili ten długi kraj. O, o, o, zimno nas parzy, długie zimno! Zimno!

   Wypłakiwali chórem swój lęk. Gren pozwolił im się wylamentować. Wreszcie, coraz bardziej znużony ich wrzaskami, które jakże dziwnym echem niosły się przez dolinę, podniósł kij, by im przyłożyć. Yattmur go powstrzymała.

   - Czyż nie mają powodu do lamentu? - zapytała. - Ja bym raczej lamentowała z nimi, niż zabierała się do bicia, jako że niebawem czeka nas wspólna śmierć. Zaszliśmy w zaświaty, Gren. Tutaj żyć może tylko śmierć.

    - My może i nie jesteśmy wolni, ale szczudłaki są. Nie podążałyby ku własnej śmierci. Stajesz się brzunio - brzuchem, kobieto!

   Milczała przez chwilę.

   - Potrzeba mi pociechy, nie wymówek - odezwała się ponownie. - Choroba rusza się jak śmierć w moim brzuchu. Mówiąc to, nie wiedziała, że choroba w jej brzuchu nie była śmiercią, lecz życiem. Gren nie odpowiedział. Szczudłak miarowo szedł pod górę. Ukołysana żałobnymi zawodzeniami brzunio - brzuchów, Yattmur przysnęła. Obudził ją chłód; monotonne pienia ucichły, wszyscy jej współtowarzysze spali. Za drugim razem obudziła się, słysząc płacz Grena, ale pogrążona w letargu ponownie uległa męczącym snom. Ocknęła się jeszcze raz, całkowicie przytomna. Ponury mrok rozdzielała bezkształtna, czerwona masa, zawieszona najwyraźniej w powietrzu. Lęk i nadzieja zapierały jej dech, kiedy potrząsała Grenem.

    - Patrz, Gren! - zawołała, wskazując przed siebie. - Coś się tam pali! Dokąd my zmierzamy?

   Szczudłak przyspieszył, jakby zwietrzył cel podróży Z głębi deprymującej ciemności patrzyli na to coś przed sobą. Długo jeszcze musieli wytężać wzrok, nim pojęli, co przed nimi leży. Tuż powyżej rozciągała się krawędź kotliny. W miarę jak szczudłak się do niej zbliżał, widzieli coraz więcej z tego, co było do tej pory zakryte. W pewnej odległości za krawędzią wyrastała góra o trójzębnym wierzchołku. Ona to właśnie świeciła ową czerwienią.

   Osiągnąwszy brzeg kotliny, szczudłak niezgrabnie przestąpił krawędź i góra ukazała się w całej okazałości. Żaden widok nie dorównałby wspaniałością temu obrazowi. Wszędzie dokoła panowała wszechwładnie noc albo jej blady brat zmrok. Żadnego ruchu, jedynie chłodny powiew sunął przez niewidzialne doliny u ich stóp, chyłkiem, niczym obcy przybysz w zrujnowanym mieście o północy Skoro nie znajdowali się poza światem, jak pierwotnie myślała Yattmur, to w każdym razie byli poza światem wegetacji. Absolutna pustka zaciemniała absolutną ciemność w dole, wzmacniając ich najcichszy szept do bełkotliwego wrzasku. Z całej tej pustki wysuwała się góra, wysoka i majestatyczna; jej podnóże ginęło w czerni, a szczyty strzelały na tyle wysoko, by ubiegać się o względy słońca i opływając w różane ciepło, rzucać odblask owej jasności w szeroką dolinę mroku u swych stóp.

   Gren chwycił Yattmur za ramię i wskazał w milczeniu. Inne szczudłaki tak jak oni przedarły się przez ciemność - trzy widać było w przodzie, jak miarowo pięły się na stoki. Nawet ich odległe i niesamowite sylwetki łagodziły uczucie osamotnienia. Yattmur obudziła brzunio - brzuchy, żeby im to pokazać. Trzy pulchne stworzenia, objąwszy się wzajemnie ramionami, wlepiły wzrok w górę.

    - Och, oczy widzą dobry widok! - wysapały

   - Bardzo dobry - przytaknęła.

    - O, bardzo dobry, pani przekładanko! Ten wielki kawałek dojrzałego dnia sprawia, że wzgórze góry wyrasta w tym miejscu nocy i śmierci. To jest cudowny kawałek słońca, abyśmy w nim zamieszkali jak w szczęśliwym domu.

    - Może i tak - zgodziła się, chociaż już przewidywała trudności przekraczające ich ograniczoną zdolność pojmowania.

   Pięli się dalej. Jaśniało coraz bardziej. Wreszcie wychynęli poza granicę cienia. Błogosławione słońce oświetliło ich ponownie. Chłonęli jego widok, mało nie oślepli, aż w mrocznych dolinach zatańczyły im przed oczyma pomarańczowozielone plamy Wyciśnięte jak cytryna i wyżarzone na czerwono przez atmosferę słońce płonęło powolnym ogniem, docierając do nich zza wyszczerbionej krawędzi świata; jego promienie torowały sobie drogę ponad panoramą cienia. Jakieś dwie dziesiątki szczytów wysuwały się z czerni, rozbijając najniższą warstwę słonecznego blasku niczym szereg rozrzuconych reflektorów, co tworzyło cudowny dla oka wzór złoceń. Obojętny na te widoki szczudłak z uporem kontynuował wspinaczkę, skrzypiąc nogami przy każdym kroku. Ignorując jego marsz pod górę, przemknął dołem jakiś i przypadkowy pełzołap schodzący w zasnutą kirem dolinę. Wreszcie szczudłak osiągnął siodło między dwoma spośród trzech wierzchołków. Stanął.

    - Na duchy! - zawołał GrAn. - Wygląda na to, że nie zamierza dźwigać nas ani kawałka dalej.

    Brzunio - brzuchy w podnieceniu podniosły harmider, ale Yattmur rozglądała się z powątpiewaniem.

    - Jak zejdziemy na ziemię, jeśli szczudłak nie osiądzie, tak jak powiedział smardz?

    - Musimy jakoś zleźć - powiedział po krótkim namyśle Gren, widząc, że szczudłak nie zdradza żadnych oznak ruchu.

    - Zobaczę, jak ty będziesz schodził. Nogi zesztywniały mi jak kołki z zimna i zbyt długiego siedzenia w kucki.

   Rzuciwszy jej wyzywające spojrzenie, Gren wstał i przeciągnął się. Zbadał sytuację. Bez liny nie było mowy o spuszczeniu się na dół. Gładkie, obłe powłoki bębnów nasiennych wykluczały możliwość zjechania na ziemię po nogach szczudłaka. Gren usiadł ponownie, zapadając w ciemność.

    - Smardz radzi nam odczekać - powiedział.

   Objął ramieniem Yattmur, zawstydzony własną bezradnością. Czekali. Zjedli jeszcze po kęsie ze swych zapasów, które zaczęły porastać pleśnią. Z konieczności zapadli w sen, a po przebudzeniu zastali scenerię prawie nie zmienioną, tyle że przybyło jeszcze kilka szczudłaków, stojących teraz w ciszy niżej na zboczach, i gęstych chmur, które ciągnęły po niebie.

   Ludzie leżeli bezradnie, podczas gdy natura wokół nich była cały czas w ruchu. Oni stanowili jak gdyby jej zupełnie bezużyteczny trybik. Wielkie, czarne, napuszone chmury wytaczały się spoza szczytów góry, w przełęczach obracając się w kwaśne mleko wszędzie tam, gdzie rozjarzyło je słońce. Wreszcie zakryły i słońce. Pochłonęły całe zbocze. Zaczął sypać śnieg - niemrawe, wilgotne płatki jak chore pocałunki. Pięcioro ludzi stłoczyło się razem, wystawiając plecy na zawieję. Szczudłak zadygotał pod nimi. Wkrótce jego drżenie przeszło w miarowe kołysanie. Nogi szczudłaka zagłębiły się nieco w rozmokły grunt i zaczęły się powoli paczyć od wilgoci. Szczudłak robił się coraz bardziej krzywonogi. Pozostałe sztuki na zamglonym stoku szły w jego ślady nieco wolniej, bo bez obciążenia na grzbiecie.

   Teraz nogi szczudłaka dygotały coraz bardziej, a całe ciało osuwało się coraz niżej. Zdarte od niezliczonych kilometrów wędrówki i nadwerężone od wilgoci złącza nie wytrzymały i puściły. Sześć nóg szczudłaka odpadło na boki, a on sam runął na podmokły grunt. Sześć bębnów nasiennych roztrzaskało się od uderzenia, rozsypując na wszystkie strony ząbkowane nasiona.

   Owo skotłowane rumowisko pośrodku śnieżycy stanowiło jednocześnie koniec i początek drogi krzewu szczudłaka. Zagrożony jak wszystkie rośliny strasznym problemem przepełnienia cieplarnianego świata, rozwiązał go, wkraczając w te zimne regiony poza zasięgiem lasu. Na tym i kilku podobnych zboczach w strefie zmierzchu szczudłaki odbywały jedną z faz swego nie kończącego się cyklu rozwojowego. Rozrzucone nasiona miały tu sporo miejsca i nieco ciepła; wiele z nich wykiełkuje teraz i wyrośnie na krzepkie, maleńkie pełzołapy; niektóre z tych pełzołapów pokonają tysiące przeszkód i ostatecznie przedrą się do regionów prawdziwego ciepła i światła, aby tam zapuścić korzenie, rozkwitnąć i podtrzymać odwieczny roślinny sposób życia.

   Ludzie zostali rozrzuceni dokoła w błoto wraz z bębnami. Podnieśli się, obolali, trzeszczało im w skostniałych stawach. Śnieg kłębił się i wirował wokół nich tak gęsty, że ledwo dostrzegali swoje sylwetki, zamienione w złudne kolumny bieli. Yattmur chciała jak najprędzej zebrać razem brzunio - brzucho - ludzi, zanim się pogubią. Dojrzawszy majaczącą w przyćmionym świetle postać, podbiegła i schwyciła ją za ramię. Z warknięciem obróciła się do niej jakaś twarz; żółte zęby i płonące ślepia zamigotały jej przed oczami. Skuliła się w obawie przed atakiem, ale stworzenie dało susa i zniknęło. A więc pierwszy znak, że nie są sami na tej górze.

   - Yattmur! - zawołał Gren. - Tutaj są brzunio - brzuchy! Gdzie jesteś?!

   Przybiegła do niego jak na skrzydłach, ze strachu zapomniawszy o odrętwieniu.

   - Tutaj jest coś jeszcze. Jakieś białe stworzenie, dzikie, z zębami i wielkimi uszami.

   Rozglądali się z Grenem dokoła, podczas gdy trójka brzunio - brzuchów przyzywała duchy śmierci i ciemności.

   - Nic nie widać w tym okropnym zamęcie - powiedział Gren, strzepując śnieg z twarzy.

   Stali zbici w ciasną gromadkę - Gren i Yattmur trzymali noże w pogotowiu. Śnieg zelżał raptownie, przeszedł w deszcz i ustał. Gdy ulewa zamierała, dostrzegli sznur kilkunastu białych postaci przechodzących granią na mroczną stronę góry. Ciągnęły za sobą obładowane workami sanie; z jednego worka sypały się nasiona szczudłaka, znacząc ich drogę. Promień słońca przeszył melancholijne stoki góry. Białe stworzenia przyspieszyły i przepadły za przełęczą, jakby się go obawiały.

   Gren i Yattmur popatrzyli na siebie.

   - Czy to były istoty ludzkie? - spytał Gren.

   Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. Nie miała pojęcia, co znaczy "istota ludzka". Brzunio - brzuchy, leżące teraz w błocie i pojękujące - czy to są też istoty ludzkie? A Gren, tak ostatnio nieprzenikniony - wyglądało, że smardz posiadł go bez reszty - czy można powiedzieć, że jest jeszcze istotą ludzką? Tyle zagadek, niektórych nawet nie potrafiła wyrazić słowami, a co dopiero mówić o rozwiązaniu...

   Ale słońce znów ją ogrzewało. Niebo było obrzeżone mieszaniną grafitu i pozłoty. Na stoku powyżej widniały jaskinie. Mogli do nich pójść i rozniecić ogień. Jest szansa, że przeżyją i że znów będą zasypiać w cieple...

   Odgarnąwszy włosy z twarzy, Yattmur ruszyła wolno w górę. Choć ociężała i strapiona, wiedziała jedno: że pozostali pójdą za nią.

następny